Pokłóciłam się z mamą. Z tym, że jej argumenty i opinie mnie nie przekonały. Zabolało ją, że mówię na terapii, że się kłócimy. Rzecz w tym, że tak jest. To, że ordynator nazwał ją Chydrą, której odrąbana głowa odrasta i że oczekuje ode mnie, że nauczę się asertywności, wyprowadziło ją z równowagi. A ja wiem, że nawet gdybym mieszkała bez mamy, to i tak byłabym podatna na jej wpływy. Bo ją kocham, a ona tym manipuluje. Wiesz Blogu czemu nie będę chodziła do kościoła? Bo aby móc przyjąć Eucharystię trzeba iść do spowiedzi. Aby to zrobić trzeba żałować za grzechy i chcieć poprawić swój błąd. A ja Blogu mam do mamy wiele negatywnych emocji. Mało tego! Niejednokrotnie one mnie cieszą! Więc nie będę udawać świętej i chodzić do kościoła. Straciłam moją mamę. Zawsze myślałam, że będzie to po jej śmierci. A to stało się teraz, gdy mama zamiast zostać w domu i unieść ciężar atmosfery po awanturze, którą wywołała, zwiała do koleżanki. To stało się też wtedy, gdy to ja po raz kolejny musiałam ją przeprosić za szpital, aby zechciała w ogóle mnie odwiedzić. Nie mam żadnego wpływu na to, co zrobi ze mną moje rodzeństwo, ale też przekonuję się, że nie powinnam się bać. Albo będę zamkniętą z zapewnionym leczeniem, albo będę żyć z nimi, bez leczenia. To czego mam się bać? Samotności? Przecież już ją mam. A dotarło to mnie, dopiero, gdy przed szpitalem Artek powiedział mi, że zwyczajnie chcę zwiać z domu. Bóg mi świadkiem, że chciałam. Teraz mi już obojętnie. Teraz trzeba trwać. Tylko tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz