poniedziałek, 28 września 2020

Od zgorzknienia do Wielkiego Demiurga

 Leżę po popołudniówce, dziewczyny poszły z psami. Nie chciałam dzwonić do mamy, gdy wyszłam z pracy. Nie umiałam wykrzesać z siebie radości dla niej po tym jak powiedziała, że wymyślam, bo wyszłam wcześniej do pracy. Nie wiem co mi bardziej obniżyło nastrój: to że przez najbliższy miesiąc będę Oli służącą i że po godzinie m będzie to normą czy to że na czas wyjazdu mamy zostanę bez pieniędzy czy to, że nie stać mnie na legimi. Wróciły stare problemy: ciążą mi zależności rodzinne. Nie wiem czy bez nich byłabym szczęśliwa, bo nigdy nie poznałam innego życia. I już nie poznam. W takich momentach myślę, że to dobrze, że moja dusza wróci. Będzie miała szansę by poczuć niezmąconą radość. Bez skrupułów, okliczności, obwarowań. Taką jak ja przed kantorem. Pierwsza utrata pracy, w Selgrosie, i przyszło dorosnąć. Co bym musiała zrobić by przywrócić w sobie tę radość? Uwierzyć życiu, że będzie dobrze. Ale dla mnie moje dalsze istnienie to równia pochyła. Co mnie trzyma przy życiu skoro wiem, że nie zostanę zbawiona? Każde doświadczenie i cierpienie rzeźbi duszę. Zdobywa się żłobienia duszy. Muszę wytrwać dla niej. I dla tej osoby, która dostanie ją po mnie. Żeby było jej o tyle lżej. Tylko tyle. Dopiero, gdy dusza poczuje wszystkie elementy miłości (i Miłości) będzie zbawiona. Jestem tylko częścią tego procesu. O tym czytałam w książce od Igi. I nie chodzi o efekt procesu. Chodzi o jego piękno. Taka rzeźba jak artysta. Tu jest to Artysta. Wielki Demiurg jak z Schulzta. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz