Czytam o życiu Stelli przed i po zamianie na domy i jej zazdroszczę. Że może tak uczyć się żyć, dostrzegać piękno ludzi, przyrody. Poznawać miejsca i smaki. Odnajdywać sens życia. Każdy z nas miał kryzysowy moment w życiu. To wtedy nagle odczuwamy świat wszystkimi zmysłami. Kocentrujemy się wtedy na tym czy nam ciepło czy zimno. Czy czujemy wiatr czy gorąco nam od słońca? Czy jesteśmy głodni czy syci? Wtedy myśli na ułamek sekundy umykają. Chcemy tylko przetrwać. Potem przychodzi ból, rozpacz, wyrzuty sumienia. Później wychodzi się z cierpienia, krok po kroku, chwila po chwili. Wtedy, najczęściej z pomocą drugiej osoby, zakładamy okulary nadziei i optymizmu. Z czasem kształtuje się nasze nowe ja. Idziemy w to życie. I wiem, że Stella też się odbuduje. To jasne, to w końcu powieść.
Ale... jest we mnie inne skojarzenie. Człowiek znów jest silny. Zapomina, że jest częścią tego świata. Wydaje mu się, że jest panem. I tak oszukujemy Boga, że w niego wierzymy, a On oszukał nas, że mamy jakąkolwiek siłę sprawczą w naszym, o ile ono jest nasze, życiu. Życie to obowiązek. To przymuszenie do tego by to życie przeżyć. Nie wybieramy sobie godziny śmierci. Mnie od tego ustrzegł strach przed konsekwencjami ewentualnej nieudanej próby i strach przed domownikami, no i Bogiem. I dobrze, bo straciłabym ich, Boga i tyle dobrych chwil, posiłków, książek i zadowolenia z życia i pracy. W przyszłości powodem do życia powinno być to samo i troska o bliskich. No i z każdym dniem coraz bliżej do finiszu. A na finiszu nie trzeba się poddawać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz